Kolejny dzień, który zaczynam wraz ze wschodem słońca. W
ostatnich tygodniach jakoś nie potrafię spać dłużej, czuję, że marnuję wtedy czas.
Chociaż w zasadzie i tak nie mam wiele roboty, po prostu lubię czuć jego upływ.
Dzisiaj jednak miałam pewne plany na (przynajmniej) poranek. Postanowiłam przejść się na targ i kupić co
nieco do zjedzenia, bo od kilku dni porządnie burczało mi w brzuchu. A fakt, że
wstaję wcześnie rano tylko mi pomógł, gdyż to właśnie wtedy owoce są
najświeższe. Pośpiesznie się ubrałam i przemknęłam obok śpiącego jeszcze
dziadka. Wychodząc chwyciłam pelerynę z kapturem, którą nałożyłam na siebie i cichutko
zamknęłam drzwi. Jako, że zbiorowisko straganów było oddalone o parę ładnych
kilometrów, to stwierdziłam, że udam się tam konno. Spacer mógłby zająć sporą
ilość godzin.
- Cześć przyjacielu- rzekłam wchodząc do stajni, gdzie stał
Dante.
Zwierzak podniósł tylko leniwie głowę, gdy otwierałam
drzwiczki od boksu. Wyprowadziłam go na zewnątrz, gdzie przywiązałam i szybko
osiodłałam. Sprawnie wsadziłam lewą nogę do strzemienia i odbijając się prawą
wskoczyłam do siodła. Aby dotrzeć do celu musiałam przedrzeć się przez dosyć
gęsty las, który, prawdę mówiąc, przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Najgorsze
było to, że nie dało się go pokonać szybko, gdyż wszędzie były kamienie i wystające
gałęzią, o które Dante mógł łatwo zahaczyć. Posuwaliśmy się więc powoli, ale i
tak szybciej, niż jakbym szła piechotą. Uczucie niepokoju jednak towarzyszyło
mi cały czas. Trwa wojna, nikt nie może czuć się bezpiecznie. Nieco
odetchnęłam, gdy znów ujrzałam promienie słońca leniwie przedzierające się
przez roślinność. Z każdym krokiem było ich coraz więcej i więcej, aż
całkowicie wyszliśmy z lasu. Znajdowałam się teraz na wzniesieniu, z którego
doskonale widać było targ znajdujący się w dolinie. Choć pora była wczesna, to
można było dostrzec już sporo przewijających się tam ludzi. Zjechanie nie
zajęło mi dużo czasu i ani się obejrzałam, a już mijały mnie kobiety z koszykami
i kilkoro starszych panów, których twarze skądś kojarzyłam. W końcu nie byłam
tu po raz pierwszy. Przed malutką bramą czekał już na mnie mój mały znajomy i
pomocnik. 9-letni chłopiec, którego kiedyś spotkałam nad jeziorem i nauczyłam
łowić ryby. Stwierdził, że ma u mnie dług wdzięczności i od tego czasu, za
każdym razem, gdy przychodzę coś kupić, on pilnuje mi konia.
-Cześć Pedro- powiedziałam z uśmiechem i wręczyłam mu do
ręki końcówki wodzy.- Zaraz wracam, obiecuję.
Chłopiec tylko skinął głową. Nie mówił za wiele i właściwie
to jego głos słyszałam zaledwie kilka razy. Zarzuciłam kaptur na głowę i
szykując torbę weszłam w głąb straganu. Dokładnie wiedziałam, w którą stronę
powinnam się udać. Zawsze idąc wąskimi przejściami jedyne co słyszałam to
wrzaski sprzedawców próbujących zachęcić do kupna. Każdy z nich twierdził, że to
właśnie jego produkty są najlepsze i najświeższe, ale klienci i tak mieli
swoich zaufanych dostawców. Tak jak i ja. „Mój” tragarz miał swoje stanowisko
przy końcu, więc nie przychodziło tam za wiele osób. Tym lepiej, bo więcej
towaru zostawało dla mnie. A był on naprawdę smaczny. Podchodząc do niego
uśmiechnęłam się i wyciągnęłam rękę z kilkoma monetami. Starzec dokładnie je
przeliczył, bo czym pozwolił mi napełnić torbę. Wrzuciłam do niej czerwone jabłka
i kilka gruszek. Po chwili w mojej kieszeni wylądował jeszcze chleb. Ja
udawałam, że nic o tym nie wiem, a tragarz, że to nie on go wrzucił. Dbał o
mnie jak mało kto. Po kilku minutach pogawędki pożegnałam się, bo wiedziałam,
że Pedro się już niecierpliwi. W drodze powrotnej zatrzymałam się na moment,
gdyż znowu wybuchła jakaś kłótnia i zrobił się mały zator. Nie było to nic
nowego. W pewnej chwili jednak serce mi stanęło. Poczułam, jak moja torba robi
się lekka i usłyszałam głuche uderzenia o ziemię. Gdy się obróciłam
spostrzegłam moje owoce toczące się po chodniku. Jedno z jabłek zatrzymało się na
czubku buta pewnego osobnika. Ten podniósł je, przetarł o ramię i z uśmiechem
na ustach ugryzł kawałek.
<Ktoś? Śmiało:)>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz